AKT IIScena pierwszaJUSTYSIACiągle się lękać, być ciągle na straży,Gdy inna miłość bezpieczna się darzy...Nie ma co myśleć, już wybór zrobiony:Wacław zostaje, Alfred oddalony.Tak - lecz od pani jakże go oddalić?Jak? żeby siebie we wszystkim ocalić.Trzeba dowodów... Mamże służyć za nieI wydać przeszłe nasze zachowanie?Nie - listy... zazdrość... bajeczkę ułożę,Pani uwierzy... on się wplątać może.Tak. dobrze... Przy tym, gdy wiedzieć nie będzie,Kto zdradził, a ja utrzymam go w błędziePrzez łzy, przysięgi, rozpacz i szlochanie,Co było, skrytym na zawsze zostanie.Scena drugaJustysia, Wacław.WACŁAWwyglądającJest jeszcze pani? JUSTYSIANie ma, już w kościele.WACŁAWO, jakżem teraz polubił niedzielę!W niej tylko chwilkę mogę żyć przy tobie;Lecz nadal muszę myśleć o sposobie,Jak byśmy mogli bez ciągłej przeszkodyWzajemnych uczuć udzielać dowody.Lecz cóż, gdy do ciebie śpieszęZ czułej miłości zapałem,Kiedy naprzód się już cieszęSzczęścia mojego podziałem,Widzę cię smutną, oziębłą, nieśmiałą.I łzy... Cóż to... cóż się stało? JUSTYSIAKochany panie, nie badaj przyczyny,Nie troszcz się losem nieszczęsnej dziewczyny. WACŁAWJak to. twój smutek nie ma mnie obchodzić?Takąż miłość widzisz we mnie? JUSTYSIANic mego żalu nie może osłodzić,Na cóż wyjawiać daremnie? WACŁAWZwierzyć swój smutek to ulga jedyna:Powiedz więc, jakaż łez twoich przyczyna?Jeśli mnie kochasz! JUSTYSIAAch, jakież żądanie!WACŁAWproszącLuba Justysiu! JUSTYSIALuby, drogi panie!Pozwól, niech milczę. WACŁAWNie, to być nie może.JUSTYSIAPóźniej się dowiesz. WACŁAWNie, teraz chcę wiedzieć.JUSTYSIASmutku nie cofniesz. WACŁAWKoniec mu położę.JUSTYSIANie rnogę. WACŁAWDobrze, możesz nie powiedzieć.Wiem. te łzy twoje, wiem, co mogło sprawić:Płaczesz, bo nie śmiesz w oczy mi wyjawić,Żeś mnie już kochać tak prędko przestała;Otóż to twoja tajemnica cała. JUSTYSIACóżeś pan wyrzekł! Ach, takie mniemanieWyrywa przykre z ust moich wyznanie.Ze się na zawsze z panem rozstać muszę,Ze to jest tajemnica, co dręczy mą duszę. WACŁAWRozstać się ze mną? JUSTYSIATak, i to w tej dobie.WACŁAWJustysia żartuje sobie. JUSTYSIANie, panie, nie żartuję; wolę miejsce stracićNiźli za dobrodziejstwa niewdzięcznością płacić.Nie, nigdy mojej pani zmartwienia nie sprawię,Tej, z którąm wychowana od kolebki prawie,Która mnie nieustannie łaskami obdarzaI we mnie przyjaciółkę, nie sługę uważa. WACŁAWBądź więc jej przyjaciółką, ale bądź i moją. JUSTYSIANie, takie związki dla nas całkiem nie przystoją.Zbłądziłam już zbyt wiele, lecz błędy poznaję;A ponieważ żal szczery każdemu zostaje,Wstąpię dziś do klasztoru; tam w ostrej pokucieOdkupię przeszłe grzechy, zgaszę błędne czucie.Ach, dawniej tak uczynić potrzeba mi było!Lecz nie znałam, co to jest, że mi z panem miło;Nie znałam, co się dzieje, gdym pana kochała,Bom, niestety, okropnej miłości nie znała. WACŁAWLecz dlaczegóż "okropnej", Justysiu kochana?Okropność tylko przy tych, którym jest nie znanaStare tylko matrony miłością was straszą.Niech mówią, co chcą - miłość jest uciechą nasząCóż tak strasznego w pieszczot niewinnej słodycz;Pewnie nic, kiedy każdy pieszczot sobie życzy.A co zaś do klasztoru, powiem, że w tej mierzeJestem trochę niewierny, rzadko kiedy wierzę.Takie zamiary często się odmienia,Są to zwyczajne panieńskie marzenia,I ta, co do klasztoru spiesznie się wybiera,Pewnie za ślubnym wieńcem z pragnienia umiera. JUSTYSIAJak to, zwodzę? WACŁAWNie mówię, żebyś miała zwodzić,Lecz mówię, że się mylisz; zresztą po cóż wchodzić -Szczere czyli nie szczere twoje powołanie,Dość, że spełnionym nigdy nie zostanie.Kocham cię, ty mnie kochasz, niech będzie dość na tem,Bo cię na wszelki sposób pogodzę ze światem. JUSTYSIANareszcie, choćbym nie szła do klasztoru,Muszę się stąd oddalić dla mego honoru.Jakaż mnie przyszłość czeka, jakąż mieć nadzieję!Że biedną, opuszczoną... Ach, cała truchleję!... WACŁAWA. miej lepsze mniemanie o moim honorze,Ze się kiedyś rozlączym, to wszystko być może;Lecz opuszczoną Justysia nie będzie:Jej los przed wszystkim mieć będę na względzie.Posag panieńskie zwykł pomnażać wdzięki;Gdy go Justysia do swoich przyłączy,Niejeden pewnie zapragnie jej ręki;Tak nie klasztorem wszystko się ukończy.I jeśli słowom nie dowierzasz może,Dziś jeszcze pismo w twoje ręce złożę;Bo szkoda tę twarzyczkę kratami zasłaniać.No, jakże? - Słówko! Myślisz... zdajesz się nakłaniać... JUSTYSIAAch, łatwo pan zwycięstwo nade mną odnosisz,Bo nie mogę odmówić, kiedy o co prosisz. WACŁAWWięc zostajesz? JUSTYSIAZostaję.WACŁAWBardzo mnie to cieszy.Ale kto prawdę kryje, ten najwięcej grzeszy;Wyznajże szczerze, ja się nie urażę,Czy w rzeczy klasztor był w twoim zamiarze?Lub też czyś może chciała, w mniej ostrym sposobie,Do swej pokuty przybrać towarzysza sobie? JUSTYSIAOto piękne zapytanie! płaczącOtóż nagroda za moje kochanie! WACŁAWKiedyż bo zaraz płaczesz. JUSTYSIAPowinna bym szlochać,Że na moje nieszczęście muszę pana kochać;Mogłam pójść za mąż, być panią bogatą,Jednak dla pana nie zważałam na to. płaczącAle kiedy tak... kiedy tak pan mniemasz,Kiedy ufności w mojej cnocie nie masz,Dostanę sobie męża, będę swój dom miałaI będę sobie innych, grzeczniejszych kochała. WACŁAWAleż, Justysiu, cóż to za myśl płocha?Kto za mąż idzie, ten innych nie kocha. JUSTYSIAA kto się żeni? WACŁAWKto się, mówisz, żeni?Kto już żonaty... to jest, kto ma żonę?...To co innego, bo choć stan odmieni...Mężczyźnie wszystko pozwolone. JUSTYSIAdo okna biegnącKtoś wjeżdża... Pani!... Wybiega z pokoju.WACŁAWsamJest. wraca! No, proszę,Co ja z tą żoną utrapienia znoszę!To rzecz nieznośna, a nawet i zdrożna,Że w swoim domu nic robić nie można.Scena trzeciaWacław, Elwira. WACŁAWWierz mi, Elwiro, złą obierasz drogę!Spokojnie patrzeć i milczeć nie mogę;Czy moda, czy cudza rada,Obie zarzucić wypada.Wesołość, zabawy, stroje -Wszystko to ma miejsce swoje;Lecz obowiązki, zwłaszcza względem nieba,Zawsze na przód kłaść potrzeba:Mieszać ich z sobą nigdy nie przystoi!I kto nagany się boi,Ten swe czynności z każdą porą zgodzi. ELWIRAAleż nie wiem, o co chodzi. WACŁAWWszakże powiadam, że wcale nieładnie,Kiedy która jak wicher do kościoła wpadnie,Dziesięć razy się ruszy i wstanie, i siędzie,A zabawiwszy kwadrans, wylatuje w pędzie,Rzuca się do karety z równym szmerem, trzaskiemI próżniackiej gawiedzi cieszy się oklaskiem,Która podobnież, w niedzielnej oprawie,W publicznych miejscach stoi na wystawie. ELWIRACzy to do mnie? WACŁAWTrzech minut nie byłaś w kościele!Ale nie będę rozprawiał zbyt wiele,Powiem ci tylko, że to śmiesznie bardzo,Kiedy kobiety pozorami gardzą.Nie dość być w duszy nabożną, cnotliwą,Nie dość - uważną i tkliwąNa najdrobniejszy uszczerbek honoru,Potrzeba być tym wszystkim także i z pozoru. ELWIRATę bardzo słuszną przestrogęZ dawna mam w duszy, więc przyjąć nie mogę.Widząc szczęście w cichej cnocie,O wrzasku świata nie myślę,Ale - nabożna w istocie,I na pozór zważam ściśle. WACŁAWCzemuż tak prędko wracać? ELWIRAZ jak najlepszej chęci:Nie mogłam być spokojną i wyrwać z pamięci,Ze stangret na mróz taki stać musi na dworze.Że cierpi dla mnie tylko, gdy nie cierpieć może. WACŁAWMróz? dzisiaj mróz? gorąco! tak pięknych dni mało. ELWIRACzy doprawdy nie zimno? Więc mi się tak zdało.Jestem szczerze nabożna i bywam w kościele.Na rzecz, jak i na pozór, zważam bardzo wiele,Lecz czuję, że nad wszelkie nasze powinnościJest najświętsza - nieść ulgę cierpiącej ludzkości. WACŁAWChoć bardzo pięknie mówisz, rozprawiasz gorąco,Gdzież tu przyłatać ludzkość, i ludzkość cierpiącą,Ze stangret w dobrym futrze godzinę zaczeka?Jakże się prędko wasz umysł zacieka!Litość z rozsądkiem - piękna, lubię ją i cenię;Lecz przesadzona - w śmieszne zmienia się marzenie. ELWIRAW śmieszne marzenie, przyznaję;Lecz choć zamiar się nie ziści,To chęć dobra się zostajeW niezawodnej nam korzyści.O, jak słodko i przyjemnie,Gdy pomyśleć mogę sobie,Że ktoś pomoc znalazł we mnie,Że cierpieniom ulgę robię.Ach, mój mężu, mów, co chcesz, licz między przywary,Litość i dobroczynność nigdy nie ma miary!Ach, ludzkość bóstwem moim! Jej powab, jej siła...Wacław przed ostatnim wierszem wzruszył ramionami i odszedł tak, że Elwira nie postrzegta jego niebytności.Scena czwartaElwira, Justysia.JUSTYSIATak prędko pani wróciła? ELWIRAAch, jakżem wrócić nie miała,Kiedym list do Alfreda oddać zapomniała!Weź i wręcz zaraz, jak tylko przyjedzie,A tak mieć będę odpis przy obiedzie. JUSTYSIAbiorąc list, kiwa głowąList do pana Alfreda? ELWIRACóż znaczą te miny?JUSTYSIABoję się mówić. ELWIRATylko bez przemowy.JUSTYSIALepiej nie oddać. ELWIRANie oddać? z przyczyny?...JUSTYSIAUwierzysz pani?... ELWIRANie kłóćże mi głowy;Mów, co masz mówić, bez tego zachodu.Wszystkiemu wierzę, lecz trzeba dowodu. JUSTYSIAAle wprzód pani przyrzekniesz milczenieI że, jakie bądź wypadnie zdarzenie,Nie wydasz, skąd wiesz, co ci chcę wyjawić,Gdyż to na zemstę może mnie wystawić;A często dobra sława niewinnej dziewczynyMoże przez tych paniczów zginąć w pół godziny. ELWIRAWszystko ci obiecuję, zaręczam, przyrzekam,Tylko niech dłużej nie czekam. JUSTYSIAWyznam więc szczerze... Ale ktoś nadchodzi...Idźmy do siebie, nikt nam nie przeszkodzi. ELWIRAWielkie nieba! Cóż się dzieje!Cóż będę słyszeć! Ach, cała truchleję! Odchodzą.Scena piątaAlfredALFREDdo Kamerdynera pierwszy wierszProszę powiedzieć panu, że go czekam. po krótkim milczeniuDługo wprawdzie z Elwirą zerwanie odwlekam,Ależ bo ta Justysia to luba dziewczyna!Rzadką jakaś nade mną władzę brać zaczyna;Jej wesołość i jej wdziękiOkraszają Elwiry nieustanne jęki.I tak mnie kocha to niewinne dziecię,Tak tylko mnie jednego widzi na tym świecie,Że się jej duszy i mym czuciom dziwię!Nareszcie i myśl, przyjemna prawdziwie,Zeiii był jej mistrzem w nauce kochania -Wszystko mnie ku niej mimowolnie skłania.Scena szóstaAlfred, Wacław.ALFREDA, cóż to za mars? Cóż ci to, Wacławie? WACŁAWBól głowy. ALFREDMnie się nie zdaje;Raczej przeszkoda w jakiej czułej sprawiePanu memu w drodze staje. WACŁAWCóż: mówisz do mnie jak przed dwoma laty,Czyś zapomniał, żem żonaty? ALFREDBynajmniej, tego zapomnieć nie mogę;Lecz choć w tę ciężką puściłeś się drogę,Wiem. że się trzymasz twoich zasad wiernie:Rwiesz same kwiaty, a omijasz ciernie;Ze nie chcesz, bitym postępując torem,Stać się małżonków sielankowych wzoremI ślubnym prawom nie kładąc granicy,Kądziel w ujęciu, u nóg połowicy -Nie zechcesz ołowianej używać swobody.Nadtoś żył w świecie, nadtoś jeszcze młody.Jak to, ów Wacław, cel tylu zazdrości,Dziecko popsute szczęścia i miłości,Trzecia osoba przy każdym małżeństwie,Nigdy niesyty odmiany w zwycięstwie,Co trwogą mężów, zdradą żon się wsławił,Co tyle rozkosz, a potem łez sprawił,Miałżeby przestać na dawniejszych czynachI już spoczywać na swoich wawrzynach? WACŁAWTak, na wawrzynach spoczywam, Alfredzie.Pókiśmy wolni, lepiej nam się wiedzie:Tytuł małżonka powagi dodawa,A ta najmniej jest potrzebną;I do ufności nabyte już prawaNie są rzeczą nam pochlebną.Wolę ja zawsze, kiedy mi się boją.Wtedy przyjaźnią nie zwodzą się moją,W swoim znaczeniu biorą każde słowoI zwykłą drogę skracają połową. ALFREDJakżeś mnie zdziwił tą nauką nową!O, mój mistrzu doskonały,Czemuż twe dla mnie przykłady ustały! WACŁAWO, mój uczniu najmilszy! poznasz w swojej porze,Że inaczej być nie może.Niech się żonaty gdziekolwiek udaje,Ileż przeszkód nie zastaje!I jego żona, i mąż z drugiej strony,Spokój domowy, familijne rady,A co najgorsza nad wszelkie zawady,Te, jak bijące na krogulca wrony,Co swe grzechy przeżyły - stugębne matrony.Jeśli zaś ujdę ich sowiemu okuI skrytym będę w każdym moim kroku,Jeśli nieznany zwiedę i oddalęTak opiekuny, jak jawne rywale,Choć szczęśliwym zostanę w jak najwyższym względzie,Cóż? kiedy o tym nikt wiedzieć nie będzie. ALFREDTak więc mężowie spokojni być mogą? WACŁAWNajspokojniejsi, nie tylko przeze mnie;Nikt ich już teraz nie nabawi trwoga.Albo nabawi - daremnie.Dzisiejsza młodzież, zakochana w sobie,Myśląca tylko o swojej ozdobie,Co wszystkie kobiet śmieszności przejęłaI której jeszcze do całości dziełaSpazmów i muszek tylko nie dostaje -Mniema, że dosyć, kiedy w szrankach staje,Raz się pokazać i raz się pochwalić,By wszystkie serca miłością zapalić.Któryż dziś umie w miłosnej potrzebieNie znać, zapomnieć i poświęcić siebie?Wyrzec się zdania swojej duszy prawie,Być w szczęściu, smutku, nadziei, obawiePrzez tę jedynie, dla której wzdychamy... ciszejPóki ją jeszcze o co prosić mamy. ALFREDA kiedy już nie mamy? Cóż wtedy, Wacławie? WACŁAWTrzeba nagle zmienić postaćI z węża - lwem zostać. ALFREDA, niechże cię uściskam za takie nauki!Zmiłuj się, wydaj statut, a wdzięczne prawnukiImię twoje będą czciły. WACŁAWNie żartuj sobie, własne me przykładyMogłyby służyć za pewne zasady. ALFREDŻebyś pisał - żarty były;Ale to myślę prawdziwie,Ze gdyś w miłości szczęśliwiePodobania się sztukę przywiódł tak wysoko,Warteś ściągnąć na siebie naśladowcze oko;Ze nikt pierwszeństwa nie dojdzie w tym względzie,Kto zawsze tobie podobnym nie będzie,Ze winien w twoje postępować ślady,A ty - żeś winien udzielać swej rady. WACŁAWUdzielać rady? Komu, po co, na co?Ospała młodzież - mężowie nie tracą.Jako z nich jeden, ja się z tego cieszęI z oświeceniem nigdy nie pośpieszę.Lecz dla dobrego, jak ty, przyjacielaChętnie się rada udziela;A gdy dobrze użyjesz nauki ci dane,Ja nagrodzonym za pracę zostanę.Czyś ty myślał, że się smucę,Gdy na spokój małżeński oko moje zwrócę?O nie; ja tylko mówię, co wyznać należy,Ze nie ma teraz trwożącej młodzieży. ALFREDNie pogardzaj nią zbyt wiele,Wszakże z popiołów powstają mściciele. WACŁAWMówią to. że kto zwodzi, ten bywa zwiedziony,Ze zawsze takie same i męże, i żony,I że pewny przypadek nikogo nie chybi:Hodie mihi, eras tibi.Ale ja temu nie wierzę;Mam na to sposoby moje,Więc wszystkich przysłów w tej mierzeI mścicieli się nie boję. ALFREDTy się nie boisz! Ha, toś mnie zabawił! Bo któż by się też obok ciebie stawił! Któż by popełnił szaleństwo: Walczyć z tobą o pierwszeństwo! WACŁAWPoznam takiego gacha za pierwszym wejrzeniem. ALFREDNiewielka też to sztuka z twoim doświadczeniem. WacławI muszę sobie przyznać, że mam wzrok nie lada. ALFREDWiele przenikliwości, to każdy powiada. WACŁAWJakbym zechciał, to ledwie że myśli nie zgadnę. ALFREDPoznasz więc chytre słówka... WACŁAWI w sidła nie wpadnę.Jestem przy tym ostrożny. ALFREDAż się nieraz dziwię.WACŁAWAle nigdy zazdrosny. ALFREDBardzo sprawiedliwie;Bo też nie ma szkodliwszej nad zazdrość przywaryI mąż zazdrosny - godzien zawsze kary. WACŁAWNareszcie, z drugiej uważając strony,Pewnym mnie czynią przymioty mej żony;Jej szczera miłość, dobre wychowanie... ALFREDZa sto Argusów stanie! WACŁAWLubi samotność. ALFREDUstalisz ją snadnie;WACŁAWSkromna, nieśmiała. ALFREDAch, znam ją dokładnie!WACŁAWA nade wszystko, że bardzo nabożna. ALFREDI większej rękojmiji czyliż pragnąć można? WACŁAWTak więc jestem bezpieczny we wszelkim sposobie:Ufam czasom, Elwirze, a najwięcej sobie.Znam ja, bom nimi chodził, wszystkie ścieżki, drogi,Którymi się skradają chytre mężów wrogi.Mam ja wszystkie fortele dokładnie w pamięci,Nikt mnie nie minie, nikt się nie wykręci.Bo wierzaj mi, że zawsze wódz biegły i staryMłodzika w pierwszej wojnie niweczy zamiaryNareszcie - jak grą szachów jest miłostek sztuka.Każdy w niej do zwalczenia skrytej drogi szuka.Lecz jeśli znawca jaki z zimną krwią zobaczyDwóch przeciw sobie zapalonych graczy,Łatwo plan zgadnie i postrzeże wady;A gdy jednemu zechce dawać radyI przy nim ciągle jak na straży będzie,Gdy laufrów przejmie i zatrzyma w pędzie,Konika zbije w najlepszym zamachu,A zwłaszcza gdy królowę ustrzeże od szachu,Wtedy drugiego nieochybna stratą:Musi się poddać albo dostać matą. ALFREDWarteś katedry, ja zawsze powtarzam,Nawet twoje naukę za ważną uważam,I gdybym kiedy gdzie urządzał szkoły,Zniósłbym dla niej prawnictwa nieznośne mozoły;Bo dlaczegóż, na przykład, uczyć się w tej chwili,Jak się przed laty Rzymianie rządzili,Albo też wiele skudów zapłacić potrzeba,By w kardynalskiej todze dostać się do nieba?W miejscu więc mecenasów - ty na miękkim tronie,W licznym słuchaczów i słuchaczek gronie,Uczyłbyś snadnie potrzebniejszej rzeczy.Tak, potrzebniejszej; bo któż mi zaprzeczy,Ze sposób jak najwięcej rozkoszy nabyciaJest - czego każdy szuka przez cały ciąg życia. KAMERDYNERwchodzącJuż jedenasta i konie gotowe. WACŁAWByłbym jazdę zapomniał przez twoje rozmowę;Służę ci, jadę, gdzie panu wypada. ALFREDMnie wszystko jedno. WACŁAWTo się nie powiadaI ja nie pytam, lecz w każdej potrzebieŚlepym i głuchym zostanę dla ciebie. Chcą odchodzić, Kamerdyner wchodzi i oddaje bilet Wacławowi.WACŁAWprzeczytawszyA, że też dzisiaj nic mi się nie wiedzie!...Zrób mi tę grzeczność, kochany Alfredzie,Zaczekaj chwilkę, niedługo zabawię,Tylko wiadomość zasiągnę o sprawie,Której już dłużej nie mogę odwlekać;Albo jeśli chcesz, to się gdzie spotkamy? ALFREDNie, nie, tu wolę zaczekać;Jeszcze dosyć czasu mamy. Wacław odchodzi.Scena siódmaALFREDNie ludzie nami rządzą, lecz własne słabości -Sens moralny tej rozmowy.Kto pozna słabą stronę swego jegomości,Ma do domu klucz gotowy,Wszystko mu stoi otworemI wygodnym idzie torem...Lecz sumienie, sumienie - przyjaciela zwodzić!Ha! ale też małżeństwo powinno się godzić;Jeśli mniej kocham męża, za to więcej żonę,Więc zawsze między nimi serce podzielone.Żartuj sobie, Alfredzie, świat ci to odpłaci,Żadna w nim czynność waloru nie traci.Ach, czy nic obyczajów nie zdoła odmienić,Jak się będę żenić!Scena ósmaAlfred, Elwira.ELWIRAAch! na stronieBoże! on tu jeszcze!ALFREDz troskliwościąElwiro kochana,Cóż znaczy, powiedz, ta twarz zapłakana?Jeśli ci jeszcze drogie moje życie,Uśmierz niepewność, sroższą nad wszelkie odkrycie;Ach, powiedz, duszo moja, co się ze mną dzieje? ELWIRAZdrajco! i ty się pytasz, czemu ja łzy leję?Jak to? i oka ode mnie nie zwracasz?Czyż głos sumienia już nie znany tobie?Za czułą miłość wzgardą mi odpłacasz,Przysięgasz, zdradzasz, dwakroć w jednej dobie,Lód w twojej duszy, kiedy ja goreję -I ty się jeszcze pytasz, czemu ja łzy leję?Tak jest, płakałam, bo się sobą brzydzę,I teraz jeszcze płaczę, lecz - że ciebie widzę.Ale nie myśl, że miłość łzy moje wysącza.Chytrość twoja mnie z tobą na zawsze rozłącza;Ile kochałam, tyle nienawidzę!Cieszę się nawet, czuję rozkosz w duszy,Żeś mnie z miłosnej uwolnił katuszy,Żeś mnie objaśnił, ile godne wiaryTobie podobne poczwary. ALFREDUspokój się, Elwiro... ELWIRAŁatwo z mojej zgubyPrzyszło ci dostąpić chluby.Bez doświadczenia, bez rodziców rady,Rzucona w świata szkodliwe przykłady.Z pragnącą duszą dzielenia się z drugą -Zyskać mą ufność nie bawiło długo.Oziębłość męża i twoje zalety,O których zawszem słyszała, niestety!Wszystko ku tobie me serce skłaniało,Wszystko walczyło odporu już mało.Zwyciężyłeś. Lecz kiedy ja, w szczerej żałobie,Kochając, cnotę poświęciłam tobie -Ty swoją zdradą cieszyłeś się skrycie!Lecz niczym zdrady byłoby użycie,Niczym i sztuka uwodzenia cała,Gdybym cię tylko mniej była kochała! ALFREDMożeszże myśleć... ELWIRAJestem występną, przyznaję,Nie chcę taić moich błędów.Hańbą okrytą zostajęI niewartą żadnych względów.Zdeptałam świętość skromności i wiary,Godnam tak bolesnej kary.Ale - czy liż to tobie karać mnie przystało?Krwawić serce, że ciebie swoim bóstwem miało?Jeśliś nigdy nie kochał, nie znał ognia duszy,Co namiętnym pożarem źródło życia suszy,Co w serce wciska i razem w nim mieściObok lubej rozkoszy najsroższe boleści -Cóż nieszczęsna Elwira mogła ci przewinić.Żeś ją starał się gwałtem występną uczynić! ALFREDCóżem zrobił... ELWIRAAch, Alfredzie,To być nie może, mnie błędna myśl wiedzie,Ty mieć nie możesz duszy tak nikczemnej,Nie zdeptałbyś ludzkości dla chluby daremnejI łzami mymi twej cnoty nie zmazał;Tyś musiał mnie porzucnp, honor ci tak kazał.Wszak prawda? powiedz, musiałeś mnie zwodzić,Ciężkim pociskiem w to serce ugodzić?Ach, powiedz, zaklinam cię, zmniejsz, skryj twoje winę,Jak najpłonniejszą wynaleź przyczynę,Jak najmniej wiary godną - ja chcę, ja uwierzę,Lada pozoru uchwycę się szczerze,Nie - żebym w dawnych marzeniach została,Lecz żebym ciebie cnotliwszym widziała. ALFREDZgaduję teraz twych żalów przyczynę:Zazdrosnaś - i o kogo? O biedną Alinę!Ale jakźeś ją mogła porównywać z sobą?Ty, która jesteś płci pięknej ozdobą.Ty, przed którą pół świata musi się uniżać,Ach, jakżeś mogła tak sobie ubliżaćI brać za miłość - rozrywkę z mej strony?Lecz żebym cię przekonał, ile jest cenionyKażdy zadatek uczucia Aliny -Oto jej bilet, w swym guście jedyny,Mocny morałem i wczesną obroną,Obok obietnic, o co nie proszono - drąc listZdzieram go w sztuki, bądź pewna, że szczerze,I u nóg twoich kładę go w ofierze. zbliża sięZgoda zatem, Elwiro, niechaj znowu stanie,Przebaczam nawet dla niej krzywdzące mniemanii ELWIRAPrecz ode mnie, poczwaro! O, łaskawe nieba!Ileż podłości poznawać mi trzeba!Alinę? Ty? Alinę?... Czyż mnie słuch nie myli?W tej samej dobie, w tejże samej chwili,Kiedy przysięgasz?... Nie, nie, wielki Boże!Głos mój tej zgrozy wyrazić nie może. do siebieI toż jest dusza, którą-m ja wielbiła! do Alfreda.Więc i Alina twe żądze wzbudziła?Jeszcześ winniejszy, jeszcze wina nowa.Lecz tu nie o Alinie między nami mowa. ALFREDO kimże? ELWIRA